Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kafelki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kafelki. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 6 listopada 2012

shrinking

łazienka się nieubłaganie zmniejsza i kurczy... 

tu tron wyrasta, tam szklana klatka i po jakiejkolwiek przestrzeni pozostało tylko wspomnienie... jeszcze tylko pralka, umywalka, kuweta, szafa... i tak się z przerażeniem w oczach zastanawiam czy zostanie tam miejsce na nas? 

oczywiście łazienka jako pomieszczenie najmniejsze i klaustrofobiczne cieszy się u nas największą popularnością. w obecnych 3 metrach najczęściej siedzimy wszyscy na kupie. no bo przecież jak się człowiek kąpie, to kotka warownego zabraknąć nie może. dwie lwice po dwóch stronach kabiny - jedna obstawia umywalkę, druga pralkę i żeby nie było nudno to na zmianę... drugi człowiek też, za sprawą jakiejś dziwnej siły przyciągania, błyskawicznie się zjawia, bo akurat pilnie coś musi... najczęściej na tronie zasiąść pomedytować i przysnąć, skoro już przyszedł, żeby się obudzić ;) nie wiem czemu, ale tak już jest, łazienka to u nas jakieś centrum wszechświata.

w każdym razie po zmianie fugi zrobiło się bardzo biało, czyli wreszcie zgodnie z pierwotną koncepcją. brodzik wymiata, jak dla mnie mógłby pozostać bez obudowy.












jak zwykle przy takich okazjach, kiedy wszystko już prawie jest, to się okazało, że jeszcze prysznica nie mamy, a także: kranu, lustra i oświetlenia, które radośnie nawet znaleźliśmy, ale zanim zdążyliśmy kupić Ikea wycofała je do kontroli jakościowej. a zatem... do końca roku mamy czekać. na wyrok. żyję nadzieją, że będzie ułaskawiający, bo każdy inny spowoduje poważne uszczerbki na naszym zdrowiu psychicznym. nie mamy również drzwi, o których jakoś zapomnieliśmy, sprzętów do kuchni i zlewu, które w sumie by się przydały przy zdejmowaniu wymiarów do szafek kuchennych... w najbliższą sobotę! i... mogłabym tak jeszcze wymieniać... długo. ale skończę bo przede wszystkim nie mamy czasu. czasu nie mamy, żeby to wszystko ogarnąć.

mamy za to częściową obudowę lodówki, piękny zachód słońca za oknem i wypaśną wiklinową budko-kryjówkę, którą mamy nadzieję koty pokochają drapać. i tego się trzeba trzymać!




poniedziałek, 29 października 2012

hu hu ha! hu hu ha! nasza fuga zła!

jeśli było coś, czego nie podejrzewaliśmy o fakap, to były to kafelki łazienkowe. przypadkowo wypatrzone, złowione, koniec kropka. oddane w ręce, które niejedne kafelki już kładły. zen. i tak do czasu, kiedy z drugiego końca linii frontu zaczęły napływać niepokojące informacje o tym, że jakieś dziwne te kafelki, nie trzymają wymiarów... 
- nie no, jak to? niemożliwe... (zimna krew, godna Stalowego Sylwesrtra, zachowana po mistrzowsku)

jak nietrudno się domyślić, inspekcja po raz kolejny wykazała, że absolutnie wszystko jest możliwe. oraz że nie ma nic na zawsze - choć to another story, ale doszłam do wniosku, że przy różnorakich okazjach warto dodawać taką dygresyjkę ku pamięci... 

wracając do sedna - kafle, skądinąd słusznych rozmiarów, swych wymiarów nie trzymają, co jest niestety zabójstwem przy fugach szerokości 2 mm. pierwszy błąd jest niezauważalny, ale każdy kolejny powoduje coraz to większe wypaczenia. wszystko zaczyna się krzywić i zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. taki efekt lawiny. przy szerszych fugach można dokonywać delikatnych malwersacji, tu dodać, tam, odjąć i nikt nie rzyga. a tak? kupa. usiąść i płakać, bo płacz ostatnio jedynym lekarstwem na męki świata doczesnego. oczyszcza umysł i ciało. z toksyn dnia codziennego.

no więc kiedy byłam już o krok od zapłakania nad tym marnym losem, Miszczu jakoś ogarnął temat (jedyną słuszną ostatnio) metodą puzzli, dobierał, przebierał i pasował... na żołnierza. efekt go zadowolił, a trzeba zwrócić uwagę, że wymagania jakościowe ma wysokie. brawo! wiwat i famfary. kolejny kryzys zażegnany. i byłoby to piękne zakończenie tej wzruszającej historii, gdyby nie ONA. fuga. biała. być miała. a wyszła nie do końca.

oszczędzając opisu całej procedury wciskania fugi w 2 mm szparę powiem tylko, że jak się coś wciska, to to sobie lubi wypsztyknąć. i wtedy następuje odruch wciskania z powrotem. i tak radośnie w kółko: wpsztyk i wypsztyk. a po wygranej walce, czyli wypełnionych po brzegi szczelinach, wyglądających rozkosznie niczym pełny brzuszek szczeniaka po zbyt obfitym posiłku, wypadało by się cieszyć z dobrze wykonanej roboty.

no ba, satysfakcja i radość, że "never again" nawet wystąpiła. do czasu... aż fuga wyschła. bo wtedy okazało się, że był to doskonały sposób na wykreowanie nowego trendu wnętrzarskiego - fugi moro. powinniśmy go chyba opatentować, bo oczyma wyobraźni już widzę te tłumy, które marzą by mieć w swojej łazience fugę cieniowaną, taką brudno-czystą, na słońce i na zawieruchę, 2 w 1, 3 w 5, tęczową, czy raczej monochromatycznie tęczową. rozwiązanie nietuzinkowe, rzadko jeszcze spotykane i proszę nie uprzedzać się, że wygląda nieestetycznie, jakby miejscami brudna była, czy z grzybem. absolutnie nie. to taki efekt postarzenia. swoiste retro. nowe, a jakby zużyte.

zdjęć nie umieszczę wyłącznie ze względu na ochronę patentową i ze strachu, że ktoś mógłby mnie ubiec we wprowadzaniu tego hitu. wszak jest już fuga z brokatem. czemu by nie pójść o krok dalej. polecam!

aczkolwiek ze względu na to, że musimy przeprowadzić jeszcze kilka testów i dopracować technologię, postanowiliśmy się wstrzymać do czasu udoskonalenia i niestety wymienić fugę na nudną i standardową. białą. co to oznacza? że świstak stoi i dłubie w tych sreberkach. po takim treningu cierpliwości to już chyba nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi! Miszczu pokłon czołem do kolan za to. będę bardzo dużo ćwiczyć, żeby osiągnąć ten jogiński wyczyn, chociaż zastanawiam się, czy przypadkiem nie wiązało by się to z koniecznością usunięcia kilku żeber... hmmm.. to jakoś może w inny sposób to rozwiążemy :)


hu hu ha! hu hu ha!

niedziela, 2 września 2012

pomarańcz

gdybym ze wszystkich kolorów miała wybrać taki, którego najbardziej nie lubię, byłby to pomarańczowy. i nie ma to nic wspólnego z owocami pomarańczy, które ubóstwiam ani ich skórką, za którą wprost przepadam. pomarańczu poza-owocowego jednak nie znoszę.

no wiec pech i peszek.
przyjechała nasza super wypaśna - jak nam się kiedyś wydawało - dębowa podłoga i... niestety okazała się być jeszcze bardziej pomarańczowa niż na próbniku.  jak zwykle najgorszy koszmar się ziścił. czemu już mnie to nie dziwi?



szczęśliwie, obecny stan rezygnacji nie pozwala już nawet na żadne złości, wściekłości i łzy rozpaczy. pozostało wziąć głęboki oddech i stwierdzić - no trudno. odkryłam jedną pozytywną zasadę - im dłużej trwa remont tym bardziej olewa się tego typu atrakcje. człowiek chyba nieświadomie przywyka do bezsilności i podskórnie wie, że żadne szarpanie się, frustracja i rwanie włosów z głowy nic nie zmieni. a skoro mówi to ktoś tak czepialski jak ja, to najwyraźniej od tej błogosławionej zasady nie ma wyjątków.

 

trochę strach myśleć jak ta podłoga będzie wyglądać z upływem czasu, kiedy drewno będzie się starzało, a my będziemy aplikować na nie kolejne warstwy oleju. ale oj tam, oj tam. cud, miód i entliczek pentliczek. przezornie jestem na etapie poszukiwania rozległego dywanika, żeby ukryć pseudo mahoń.

jest jednak jeden pozytyw - kompletnie z innej beczki i kompletnie zaskakujący! podłoga w łazience już jest!
ułożona!
tadam!
niespodzianka!
nawet wygląda 100 razy lepiej niż rozłożona w pokoju. jakoś się wpasowała w to wnętrze. ciekawe czy białe, gładkie kafelki jej nie pogrążą... ale na razie przy obdrapanych ścianach wygląda naprawdę dobrze!!! takie zaskoczenie to ja lubię!








z okazji podniosłej wesołość nastała...


dla pomarańczu niestety miejsca w sercu zabrakło...

czwartek, 16 sierpnia 2012

wycieruchy

bynajmniej nie chodzi tu o super modne spodnie remontowe, na cześć których peany wyśpiewywałam/ wypisywałam/ wizualizowałam kilka postów temu... ku czarnej rozpaczy mojej, chodzi o płytki. płytki podłogowe. łazienkowe. smoluchy jedne. nie wiem jak to się stało, ale łaska boska musiała nas opuścić w dniu ich zakupu. najwyraźniej. bo inaczej wytłumaczyć tego nie umiem. gdzie my oczy mieliśmy? usprawiedliwiam się tym, że pewnie na ekspozycji wyglądały lepiej, były równomierne i dopasowane do siebie, czego z całą pewnością nie można powiedzieć o naszej, wirtualnej jak na razie, podłodze w łazience. w porównaniu z pięknymi płytkami w przedpokoju i kuchni, które kocham miłością nieskończoną, to co zobaczyłam 2 dni temu zburzyło mój, i tak już mocno nadszarpnięty, spokój ducha. nie skutkują medytacje i natrętne powtarzanie mantr. dopiero dziś jestem w stanie cokolwiek w temacie napisać. do tej pory nie mogłam się zwyczajnie otrząsnąć. z wrażenia poszłam nawet do pracy, pomimo planowanego urlopu. tak mnie nosiło! doszłam do wniosku, że w domu nie wysiedzę, muszę zająć myśli czymś kompletnie innym. i pierwszy raz w życiu odwołałam urlop. musi być ze mną źle.

piekło płytek zatem trwa. pokusa, żeby pobiec do sklepu i kupić coś innego wielka, powstrzymuje mnie tylko wrodzono-odziedziczony racjonalizm i samozaparcie wynikające z dziurawego portfela. po dogłębnych przemyśleniach doszłam do wniosku, że wolę brzydkie płytki i ładne krzesełka niż ładne płytki, piwnicę zawaloną brzydkimi płytkami i brak krzesełek.

a mogło być tak pięknie, kwarcytowe czarne płytki uśmiechały się szeroko, szczerząc lśniące promocyjną rozkoszą zęby. i były już tak blisko... tuż tuż... kiedy głośno i zdecydowanie przemówił rozsadek. czarne błyszczące płytki plus żwirek z dwukociej kuwety to coś co tygryska niechybnie doprowadzi do szału, postradania zmysłów i szewskiej pasji, zmieniając jego puszysty ogonek w hippie-dreada bezustannie szorującego podłogę.
a zatem mat. złamana czerń. tak, żeby brudu nie było widać.
no i poszło... i mamy jak chcieliśmy, podłogę na której nie będzie widać brudu... bo sama wygląda jakby była permanentnie brudna. i nie straszny jej żaden domestos ni WCkaczor. tu może pomóc tylko farba... smoła ewentualnie.

próbując krótko opisać wygląd naszej nowiusieńkiej podłogi można użyć jedynego słusznego porównania - asfalt zalany smarem. ja mam jeszcze skojarzenia ze sfatygowaną papą jaką dziadek zdejmował z dachu komórki - jeśli komuś to bardziej działa na wyobraźnię...
znaczy no ja się przyznaję do uwielbienia dla industrializmu, surowego betonu, ale to chyba za duży hard-core nawet jak dla mnie.

płytki standardowo okazały się nierówne i mega-łaciate - to ta sama seria co kuchnia/przedpokój, tylko odcień dużo ciemniejszy (czytaj bardziej paćkowaty). mamy na płytkach monochromatyczny przegląd kolorystyczny - od czarnego, poprzez wszelkie możliwe odcienie szarości aż po niewielkie przebłyski niemalże śnieżnej bieli. no szał... mogłyby imitować łaciatą krowią skórę - ekologiczna podpowiedź dla wielbicieli stylu country.

co najgorsze, łazienka jest mała, więc i płytek nie dużo (szczególnie takiego rozmiaru) i tym samym zapasu jak na lekarstwo. powiem wprost - 1 płytka duża i 3 małe. z tego się nawet nie da puzzli ułożyć! nie ma jak skrzydeł rozwinąć. kreatywność stłamszona w zarodku. płacz i zgrzytanie zębów.
nie będę zaprzeczać ani wypierać się... no trudno. tak, miałam odruchy wymiotne i chciałam uciekać, żeby tylko tego nie oglądać... w środku wszystko krzyczało WHY, ewka, WHY? 
nie-mąż pocieszał, że to się schowa pod kabiną, a to pod pralką, a tu będzie kilbel, tego nie będzie widać bo umywalka zasłoni. niebiosom jestem dozgonnie wdzięczna za takie bogactwo sprzętu łazienkowego!

na zakończenie tego przydługiego wywodu, podszytego niemym krzykiem rozpaczy, mała scenka rodzajowa:

stoję w zadumie nad rozłożoną virtu-podłogą, przerażenie z każdą minutą coraz ciekawiej zagląda mi w oczy... kontempluję każdy centymetr tego wiekopomnego dzieła rozpostartego przede mną z niedowierzaniem i dziwnym wrażeniem, że przecież musi to być sen. podszczypuję się ukradkiem w łokieć, ale jakoś dziwnie nie mogę się przebudzić...
przychodzi Mistrz-Maestro-Chef i w miejsce standardowego, entuzjastycznego "o! fajnie to wymyśliliście, dopiero teraz widać jak to bedzie wyglądało" pada pełne współczucia "do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić..."

także tego. no.

i żeby nie było, że jestem golosłowna. tadam.