okraszone małżami, pół-homarem i sardynkami, największym siniakiem, którego kiedykolwiek posiadłam, salwami śmiechu i duuuuużą ilością trunków. z przytupem!
a na deser nadciąga tłusta depresja i czarna rozpacz.
jesteśmy po raz milion sto piętnasty w Budapeszcie, na dwutygodniowym urlopie. zamiast morza / jeziora / gór znowu miasto. ten typ tak już ma. pogoda trochę zawiodła, ale jak dotąd udało nam się:
zaliczyć mega piękne lądowanie wzdłuż Dunaju nad samym centrum miasta,
upić pierwszego dnia winem,
codziennie, z uporem maniaka się przejadać,
przechowywać masło w mini-barze,
doliczyć 25 (!!!) par skarpet zabranych na 2 tygodnie przez nie-męża (i zajmujących nota bene pół walizki... ale to historia zupełnie bez puenty),
uciekając przed deszczem zaliczyć dłuuugi shopping, na którym nie-mąż niczym rasowa galerianka upolował sobie wymarzoną marynarkę i buty. mi pozostało ślinienie się do sklepowych wystaw. twarda byłam.
zapiknikować, pierwszy (hopefully nie ostatni) raz na Wyspie Małgorzaty,