czwartek, 30 sierpnia 2012

moc niemocy

tak to sobie trwa i płynie, lato zaczyna się jesienić... i takie wielkie nic mam w sobie. już przestałam czekać na spektakularne zakończenie, które odpłynęło gdzieś poza horyzont. nie mam nawet serca do projektowania najważniejszych przecież szafek kuchennych!!! serca (a może żołądka?) naszego mieszkania. najzwyczajniej w świecie przestałam chyba wierzyć w to, że się tam kiedyś przeprowadzimy. więc po co to wszystko? z drugiej strony nasze zawrotne 26 metrów wygląda jak pobojowisko. chciałabym jak najszybciej stąd uciec. żyjemy w stanie permanentnego rozkładu z przylepioną do ust maksymą - już się nie opłaca sprzątać. więc wszystko wokół przyrasta w zastraszającym tempie, piętrzy się miesiącami. marzenie o dużej szafie staje się obsesją, jednocześnie rośnie lęk przed rozczarowaniem, że szafa jednak z gumy nie będzie i do moich nabrzmiałych potrzeb się nie rozciągnie.

nie cieszy mnie nawet to, ze deski podłogowe przyjechały i w przyszłym tygodniu Panowie mają się z nimi zmierzyć. w innej sytuacji byłoby wielkie ŁAŁ. biorąc jednak pod uwagę to, że w międzyczasie doszliśmy do wniosku, że nasza wymarzona podłoga będzie jednak zbyt pomarańczowa oraz to, że przy pierwotnych założeniach do tego momentu ściany miały być już powylizywane na glanc (a nie są), fakt ułożenia desek stracił jakoś na swojej atrakcyjności.

na znak protestu maluję pazury na czerwono. jak opętana.

trochę zamieszania i elegancji do naszego zakurzonego życia wprowadził ślub i wesele K&R. przy mojej ostentacyjnej i nigdy nie ukrywanej niechęci do tego typu imprez, zostałam szalenie pozytywnie połechtana całokształtem. naprawdę fajnie to wszystko wyszło! dobrze się też bawiliśmy robiąc zdjęcia, jeszcze fajniej oglądając ich efekty. i milutko byłoby poświęcić trochę czasu i wolnego umysłu doprowadzając wszystko do spójnej całości... ale kolejna niemoc... tym razem spowodowana infekcją górnych dróg oddechowych. jakby kaktus gigant wyrósł mi w gardle. 

potrzebuję kreatywnych wyzwań i nieoczywistości. i nowego koloru lakieru do paznokci :)

środa, 22 sierpnia 2012

depresja, rów i grajdoł

tak to mniej więcej obecnie wygląda. cały czas niby coś się dzieje, a jednak wszystko stoi w  miejscu i nawet o pół kroku się nie posuwa. jak ta kropla co drąży skałę. być może kiedyś osiągniemy mistrzostwo, ale trup będzie słał się gęsto w międzyczasie i możemy tego nie doczekać. jak na razie to żmudne dreptanie w kółeczku, polegające na zacieraniu własnych śladów.

nie-mąż wrócił wczoraj jak chmura gradowa. a właściwie inaczej - wrócił totalnie wypompowany, załamany i bez perspektyw. nawet jemu już puściły nerwy i wszystko opadło. skoro nawet on ma dosyć tego przeklętego remontu i nie może na niego patrzeć, to ja się czuję usprawiedliwiona. bo moja cierpliwość wykańcza się najpierwsza. nieco pocieszające zatem, że nie jestem jakąś totalną kosmitką, choć z drugiej strony strach się bać o dalsze losy tego uroczego przedsięwzięcia.

w tej trudnej sytuacji zastosowaliśmy jedyną słuszną - terapię kolorystyczno - zapachową. pomimo zmęczenia złapaliśmy się za roladki z polędwiczek w sosie śliwkowym, aż noże latały... a następnie, zachęceni oszałamiającym sukcesem, z podniesionym z gruzów, lecz nieco jeszcze kulejącym, ego zajęliśmy się leczniczą, rzecz jasna, konsumpcją wiśniowego piwa Kriek i resztek niedzielnej szarlotki. a wszystko to o 22. czego się nie robi dla odbudowania poczucia własnej wartości. jeszcze trochę alkoholu i osiągniemy pełen sukces. czuję to! w pewnym stadium upojenia nawet krzywe ściany wydają się proste. być może tędy droga...


wtorek, 21 sierpnia 2012

gardening

Alys Fowler. uwielbiam!!! całym sercem. od kiedy zobaczyłam jej program w kuchni.tv.

z Isabel (Jack Russell)



ruda, piegowata hippiska buszująca w zielonych krzaczorach. wszystko co jest skitrane gdzieś w moich najodleglejszych marzeniach podane na smakowitej wizualnie tacy. bezpretensjonalny ogród doskonały, swoboda i przestrzeń sprawia, że wsiąkam w ekran, jem oczami i myślę - mum please!!! uwielbiam programy prowadzone z taką pasją, która zaraża i oblepia już od pierwszej minuty, nie pozwalając się odessać.




no więc główkuję co by tu zrobić, żeby mieć chociaż namiastkę ogródka w centrum miasta - zioła, truskawki, poziomki i pomidory. w końcu połowę dzieciństwa spędziłam towarzysząc dziadkowi na przydomowej działce, nurkując w beczce z wodą i operując szlauchem na zmianę z konewką. zaopatrzona w solniczkę (najwierniejszego przyjaciela mego) wyrywałam z ziemi ostre rzodkiewki i zrywałam przepyszne dojrzałe pomidory, z których sok spływał aż po łokcie. truskawki i maliny prosto z krzaka, chrzan, szczypiorek i mięta. młoda marchewka. to są moje smaki dzieciństwa. i papierówki, te kwaśne, zielone, po które trzeba się było wspinać na drzewo.

w związku z remontową depresją nerwowo oddaję się przyjemnym i bezpiecznym myślom o  własnym zieleniaku. trzeba jakoś uczcić to, że będziemy mieli balkon. wiosnę już niestety przegapiliśmy, więc praktyka dopiero za rok (mam szczerą nadzieję, że do tego czasu balkon ulegnie odgruzowaniu). tymczasem oddaję się teorii. w teorii bowiem jestem najlepsza. szperam, szukam i wymyślam. po wskazówki Alys, niczym po biblię, udałam się na amazon.co.uk, a po wszystkie niezbędne rzeczy do najlepszego pod słońcem, jak się okazało, sklepu ogrodniczego Ikea.pl. no i oczy mi wyszły z orbit normalnie. 

pastylki z włókna kokosowego i łupiny kokosa zamiast ziemi

donice na kocie trawki, ziółka i flores pomodores

 powrót do korzeni :)

hit! mini szklarenka

a kiedyś też tak będę pląsać... może dopiero o lasce, ale co tam!



miazga. totalna.

piątek, 17 sierpnia 2012

chipsy


i dlatego

aaa...
kotki dwa...

szaro


bure*

obydwa :)


* ognisty Mikulko-trikolor po zabełtaniu w garnuszku zmieniłby się w burość doskonałą... sprawdzone na codziennych żniwach kłaków zbieranych z podłogi. atestowane.

czwartek, 16 sierpnia 2012

wycieruchy

bynajmniej nie chodzi tu o super modne spodnie remontowe, na cześć których peany wyśpiewywałam/ wypisywałam/ wizualizowałam kilka postów temu... ku czarnej rozpaczy mojej, chodzi o płytki. płytki podłogowe. łazienkowe. smoluchy jedne. nie wiem jak to się stało, ale łaska boska musiała nas opuścić w dniu ich zakupu. najwyraźniej. bo inaczej wytłumaczyć tego nie umiem. gdzie my oczy mieliśmy? usprawiedliwiam się tym, że pewnie na ekspozycji wyglądały lepiej, były równomierne i dopasowane do siebie, czego z całą pewnością nie można powiedzieć o naszej, wirtualnej jak na razie, podłodze w łazience. w porównaniu z pięknymi płytkami w przedpokoju i kuchni, które kocham miłością nieskończoną, to co zobaczyłam 2 dni temu zburzyło mój, i tak już mocno nadszarpnięty, spokój ducha. nie skutkują medytacje i natrętne powtarzanie mantr. dopiero dziś jestem w stanie cokolwiek w temacie napisać. do tej pory nie mogłam się zwyczajnie otrząsnąć. z wrażenia poszłam nawet do pracy, pomimo planowanego urlopu. tak mnie nosiło! doszłam do wniosku, że w domu nie wysiedzę, muszę zająć myśli czymś kompletnie innym. i pierwszy raz w życiu odwołałam urlop. musi być ze mną źle.

piekło płytek zatem trwa. pokusa, żeby pobiec do sklepu i kupić coś innego wielka, powstrzymuje mnie tylko wrodzono-odziedziczony racjonalizm i samozaparcie wynikające z dziurawego portfela. po dogłębnych przemyśleniach doszłam do wniosku, że wolę brzydkie płytki i ładne krzesełka niż ładne płytki, piwnicę zawaloną brzydkimi płytkami i brak krzesełek.

a mogło być tak pięknie, kwarcytowe czarne płytki uśmiechały się szeroko, szczerząc lśniące promocyjną rozkoszą zęby. i były już tak blisko... tuż tuż... kiedy głośno i zdecydowanie przemówił rozsadek. czarne błyszczące płytki plus żwirek z dwukociej kuwety to coś co tygryska niechybnie doprowadzi do szału, postradania zmysłów i szewskiej pasji, zmieniając jego puszysty ogonek w hippie-dreada bezustannie szorującego podłogę.
a zatem mat. złamana czerń. tak, żeby brudu nie było widać.
no i poszło... i mamy jak chcieliśmy, podłogę na której nie będzie widać brudu... bo sama wygląda jakby była permanentnie brudna. i nie straszny jej żaden domestos ni WCkaczor. tu może pomóc tylko farba... smoła ewentualnie.

próbując krótko opisać wygląd naszej nowiusieńkiej podłogi można użyć jedynego słusznego porównania - asfalt zalany smarem. ja mam jeszcze skojarzenia ze sfatygowaną papą jaką dziadek zdejmował z dachu komórki - jeśli komuś to bardziej działa na wyobraźnię...
znaczy no ja się przyznaję do uwielbienia dla industrializmu, surowego betonu, ale to chyba za duży hard-core nawet jak dla mnie.

płytki standardowo okazały się nierówne i mega-łaciate - to ta sama seria co kuchnia/przedpokój, tylko odcień dużo ciemniejszy (czytaj bardziej paćkowaty). mamy na płytkach monochromatyczny przegląd kolorystyczny - od czarnego, poprzez wszelkie możliwe odcienie szarości aż po niewielkie przebłyski niemalże śnieżnej bieli. no szał... mogłyby imitować łaciatą krowią skórę - ekologiczna podpowiedź dla wielbicieli stylu country.

co najgorsze, łazienka jest mała, więc i płytek nie dużo (szczególnie takiego rozmiaru) i tym samym zapasu jak na lekarstwo. powiem wprost - 1 płytka duża i 3 małe. z tego się nawet nie da puzzli ułożyć! nie ma jak skrzydeł rozwinąć. kreatywność stłamszona w zarodku. płacz i zgrzytanie zębów.
nie będę zaprzeczać ani wypierać się... no trudno. tak, miałam odruchy wymiotne i chciałam uciekać, żeby tylko tego nie oglądać... w środku wszystko krzyczało WHY, ewka, WHY? 
nie-mąż pocieszał, że to się schowa pod kabiną, a to pod pralką, a tu będzie kilbel, tego nie będzie widać bo umywalka zasłoni. niebiosom jestem dozgonnie wdzięczna za takie bogactwo sprzętu łazienkowego!

na zakończenie tego przydługiego wywodu, podszytego niemym krzykiem rozpaczy, mała scenka rodzajowa:

stoję w zadumie nad rozłożoną virtu-podłogą, przerażenie z każdą minutą coraz ciekawiej zagląda mi w oczy... kontempluję każdy centymetr tego wiekopomnego dzieła rozpostartego przede mną z niedowierzaniem i dziwnym wrażeniem, że przecież musi to być sen. podszczypuję się ukradkiem w łokieć, ale jakoś dziwnie nie mogę się przebudzić...
przychodzi Mistrz-Maestro-Chef i w miejsce standardowego, entuzjastycznego "o! fajnie to wymyśliliście, dopiero teraz widać jak to bedzie wyglądało" pada pełne współczucia "do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić..."

także tego. no.

i żeby nie było, że jestem golosłowna. tadam.





niedziela, 5 sierpnia 2012

rozpusta

weekend wreszcie weekendowy, pracowity i megasatysfakcjonujący. upiekłam pierwszy chleb... a potem za ciosem kolejny :) można, nawet bez zakwasu!


chleb pszenny pieczony w garnku żeliwnym z tego przepisu
(z pominięciem ziół)



chleb razowy na maślance z tego przepisu
(tum razem bez ziaren)


w międzyczasie jeszcze awanturka do chleba



i ognista frittata z chorizo


się działo!

sobota, 4 sierpnia 2012

wampirki

na dodatek dziane!

mój ulubiony zakup! istny hit!



chodź do mnie malutki...


w hołdzie dla wszystkich fanów Zmierzchu czy innych Robertów Pattinsonów.

piątek, 3 sierpnia 2012

modowo remontowo

jak przystało na każdy porządny remont, w odzież ochronną uzbrojeni jesteśmy po zęby - przynajmniej niektórzy z nas. zauważyłam taką zasadę, że im mniej ktoś robi tym więcej odzieży na sobie gromadzi. no w końcu trzeba jakoś wyglądać i dobre wrażenie robić, jak się tą szpachlę z misternie odmierzonym śmigiem podaje, nie?

kolekcja reMOD na lato 2012 przedstawia się następująco:

1. przewiewne spodnie lniane zdarte z LdiC bytującego na niebiańskiej plaży (piaskowo-plażowa wersja kolorystyczna, podkreśla rajskość wykonywanych czynności...)




2. zestaw inspirowany nonszalancją Lostów. puuu...







3. na deser coś dla tych, którzy lubią warunki sterylno-ekstremalne i stawiają na klasyczną biel. kombinezony to niezaprzeczalny hit tego sezonu!



bezsprzeczne nawiązanie do klasyki


starajmy się zatem w każdej sytuacji wyglądać gustownie i zgodnie z najnowszymi trendami. wszak jak nas widzą tak nam dupę obrobią. amen.