gdybym ze wszystkich kolorów miała wybrać taki, którego najbardziej nie lubię, byłby to pomarańczowy. i nie ma to nic wspólnego z owocami pomarańczy, które ubóstwiam ani ich skórką, za którą wprost przepadam. pomarańczu poza-owocowego jednak nie znoszę.
no wiec pech i peszek.
przyjechała nasza super wypaśna - jak nam się kiedyś wydawało - dębowa podłoga i... niestety okazała się być jeszcze bardziej pomarańczowa niż na próbniku. jak zwykle najgorszy koszmar się ziścił. czemu już mnie to nie dziwi?
szczęśliwie, obecny stan rezygnacji nie pozwala już nawet na żadne złości, wściekłości i łzy rozpaczy. pozostało wziąć głęboki oddech i stwierdzić - no trudno. odkryłam jedną pozytywną zasadę - im dłużej trwa remont tym bardziej olewa się tego typu atrakcje. człowiek chyba nieświadomie przywyka do bezsilności i podskórnie wie, że żadne szarpanie się, frustracja i rwanie włosów z głowy nic nie zmieni. a skoro mówi to ktoś tak czepialski jak ja, to najwyraźniej od tej błogosławionej zasady nie ma wyjątków.
trochę strach myśleć jak ta podłoga będzie wyglądać z upływem czasu, kiedy drewno będzie się starzało, a my będziemy aplikować na nie kolejne warstwy oleju. ale oj tam, oj tam. cud, miód i entliczek pentliczek. przezornie jestem na etapie poszukiwania rozległego dywanika, żeby ukryć pseudo mahoń.
jest jednak jeden pozytyw - kompletnie z innej beczki i kompletnie zaskakujący! podłoga w łazience już jest!
ułożona!
tadam!
niespodzianka!
nawet wygląda 100 razy lepiej niż rozłożona w pokoju. jakoś się wpasowała w to wnętrze. ciekawe czy białe, gładkie kafelki jej nie pogrążą... ale na razie przy obdrapanych ścianach wygląda naprawdę dobrze!!! takie zaskoczenie to ja lubię!
z okazji podniosłej wesołość nastała...
dla pomarańczu niestety miejsca w sercu zabrakło...