środa, 27 lutego 2013

ósme cudo znów na rudo


w trakcie poszukiwania baterii doskonałej czyt. taniej, nieprzebajerzonej i mocno neutralnej natrafiliśmy na takie cudo

cena 523 pln

które, poprzez zaprzeczenie co prawda, ale spełnia wszystkie powyższe warunki :) zawsze to już coś.

dech zaparło i słów brak.

swojego ideału nie znaleźliśmy, co więcej, doszłam do filozoficznych przemyśleń z serii - jakie to ma znaczenie dla ludzkości. wyszło na to, że jednak żadnego, w związku z czym jest mi już wszystko jedno i jakoś energii z siebie wykrzesać nie mogę, żeby podjąć jakieś decyzje oraz kroki w kierunku sklepu celem zakupu. no niemoc, no. martwopunkt.

sobota, 23 lutego 2013

feel free in a tree

okej w taki dzień jak dziś mam ochotę skitrać się w jakąś małą norkę z daleka od wszystkich i wszystkiego, a już najdalej od własnych myśli. przykryć się kołdrą na głowę i zniknąć. 

z przeuroczej melancholii wyrwał mnie projekt, który właśnie wpadł mi w łapki. spowodował szybsze bicie serca, wypieki na polikach i nie wstydźmy się użyć tego słowa - obfity ślinotok. czy był ktoś kto nie marzył o domku na drzewie? małym kubiku, z którego na wszystkie problemy można patrzeć z góry i udawać przed światem, że nas nie ma. ja marzyłam od zawsze! a ten poniższy jest jak z bajki.

szwedzki kompleks hotelowy Treehotel znajduje się w malutkiej wiosce Harads na północy kraju, zamieszkałej przez zaledwie 600 osób. jak się łatwo domyślić szubko stała się ona atrakcją turystyczną. kompleks jak na razie składa się z 5 domków o powierzchni 15-30 m2, umieszczonych 4-6 metrów ponad ziemią. każdy z nich jest w innym stylu i zaprojektowany został przez innego (szwedzkiego rzecz jasna) architekta. domki niezależnie od formy wtapiają się w naturalne środowisko, na które mają mieć jak najmniejszy wpływ. właściciele planują docelowe rozszerzenie kompleksu do 24 domków.

THE MIRROR CUBE
















dla mnie mirror cube nie ma sobie równych... no może poza chatką czerwonego kapturka :) ale cały kompleks robi niesamowite wrażenie. zdecydowanie jest z innej bajki...

THE BIRDS NEST





THE UFO





THE CABIN







THE BLUE CONE (niebieski - jak sama nazwa wskazuje :p)






sauna na drzewie 

a na koniec uczta dla zmysłów



więcej magicznego klimatu tutaj

takie rzeczy tylko w Szwecji...


------------
zdjęcia pochodzą z: http://www.yatzer.com/, http://www.decoist.com/, http://www.design-klub.com/

środa, 20 lutego 2013

kruszyny

cel był jasno wytyczony. galeria, żeby jeszcze zdążyć. katalog. i tyle. taki niedzielny odchamiacz. po sobotniej wizycie na próżnej, gdzie klęczał ON, plan wydawał się niemal idealny. nieprzeładowany i zbliżony do stanu ZEN. niestety jak to zwykle u nas bywa, wszystko poszło jakoś nie tak.

"Him" - Maurizio Cattelan 

po pierwsze, na zbyt długo utknęliśmy w galeryjnej księgarni. bo wiadomo, wszystko fajne, każdą książkę trzeba dotknąć, przeczytać opis na okładce i zapamiętać na przyszłość. przyszłość tak przyszłą, że chyba bliższą wiecznemu nigdy, ale zachowania kompulsywne są mocno wrośnięte w psychikę i tak łatwo wyplenić ich się nie da. poza tym kto wymyślił wejście na wystawę prowadzące przez sklep? skoro klasyk nauczał że przecież "wyjście przez sklep z pamiątkami"...

nic to. szczęśliwie, po jakimś czasie, przyszło zbłąkane otrzeźwienie i wyszliśmy tylko z tym po co przyszliśmy. wydawało się, że może być tylko lepiej... 
nic bardziej mylnego. już w pierwszej sali dopadły nas hieny z kamerą. ledwie udało nam się odejść od pierwszej instalacji. oniemiałam na tyle, że państwo pomyśleli pewnie, że jestem głuchoniema. szczęśliwie mi się upiekło. niestety nie-mąż nie miał tyle szczęścia. na nic zdały się słowa, że dopiero weszliśmy, że owszem mamy dużo przemyśleń na temat wystawy, ale niestety jak na razie cudzych... nic. w końcu nie-mąż tupnął nóżką i powiedział dosyć. genialny trening asertywności zupełnie za darmo. po takim preludium obejrzałam resztę wystawy pod taką presją, że bałam się rozglądać na boki, żeby przypadkiem nie zostać wyrwana do odpowiedzi jak w szkole - czy już może mam te przemyślenia, czy wciąż jeszcze nie. 

oglądanie wystawy wpisało się zatem idealnie w jej ducha. cierpienie.

call me stupid, ale patrzenie na wypreparowane zwierzęta / manekiny nie powoduje u mnie natychmiastowo przemyśleń egzystencjalnych. myśli pojawiają się dużo później, zaczynają krążyć wokół obrazów w głowie.  obrazów, które są dla mnie bardziej sugestywne niż same prace. przetworzone przez mózg / doświadczenia / pamięć. pojawiają się przy czytaniu tekstów towarzyszących wystawie. w rozmowach, które zaczynają się do hitlera, a kończą na ataku hakerskim na usa. 

przechodząc przez kolejne wystawy, do samego końca towarzyszyła nam nabyta trauma, wzmocniona jeszcze wrażeniem obosz w jakim my kraju żyjemy (Demokracje) / obosz na jakim my świecie żyjemy (Moi Sąsiedzi). nie-męża dopadły z kolei lęki pierwotne, że zostanie nowym molem książkowym, jeśli nagranie znajdzie się w jakiś magiczny sposób na YouTubie.

ZEN był zatem pełną gęba. w ramach odreagowania i wyjścia przez sklep z pamiątkami rzuciliśmy się na wszystko co rzuciło się nam wcześniej w oczy. mamy zatem modernistyczne memo, oraz niezliczone ilości kruszyn. białych. porcelanowych. pięknych.




kolejna wyprawa do galerii nie nastąpi raczej zbyt szybko, bowiem:
a. mogłoby się to skończyć katastrofa finansową.
b. w najlepszym przypadku załamaniem nerwowym.

wszystkie grzechy odpuszczone.
amen.


------------

żeby nie pozostawić mylnego wrażenia - wystawa według mnie bardzo dobra, razem z katalogiem, który doskonale ją uzupełnia, tworzy nie dającą spokoju całość.

wtorek, 19 lutego 2013

durne i chmurne

najbardziej w całym roku nienawidzę trzech pierwszych miesięcy. nienawidzę szczerze. ponuro, zimno, szaro i mokro. i dłuuuugo. ciągnie się ta pseudo zima niemiłosiernie. syczeń zdawał się nie mieć końca. rytualne odliczanie do pensji zatrzymało się na 3 tygodniach i nie chciało ruszyć z miejsca. dni mijały, minął tydzień a cholerne 3 tygodnie trwały niewzruszone! i w ogóle jakim prawem miesiąc trwa 5 tygodni? po przepisowych czterech wszyscy wokół chodzili podminowani i pytali czy ten miesiąc się kiedyś raczy skończyć. 

najgorsze w tym wszystkim, że ja już nie mam siły czekać na tę wiosnę, za długo to trwa. w listopadzie i grudniu jestem chyba jeszcze trochę napromieniowana słońcem i z zapałem odliczam od 1 listopada do 11, później szaleję w wirze przedświątecznych "to do" i "koniecznie to do", wszystko jest jakieś takie odświętne, oby do końca roku.

a potem próżnia. trzymiesięczna próżnia. odliczanie do maja nieco dołuje. przydrożne święta, jedynie  święta udają. słońca brak. witaminy D brak. pytanie się nasuwa - jak żyć?

czas jest z gumy. rozciągniętej gumy ze spranych majtek. codzienność się dłuży, a na celne, skuteczne i wymierne działanie nie ma czasu... ani siły. najlepsze godziny w ciągu dnia pożera fabryka, wciągając w wir nieustającego pędu powtarzalnych czynności. mózg się lasuje po 4 godzinach, a co dopiero po 8.

ale, żeby nie było, te 8 godzin to jedynie esencja, kotlecik z bułeczki. zaczyna się przecież o wiele wcześniej, od skórki. co rano tak samo, co rano jak zombie wstaję między 5:50-6:30, w zależności od tego o ile drzemek zahaczy mój wszechwładny kciuk. później upojna, 50-minutowa (przy dobrych wiatrach, gorzej jak tramwaj jedzie pod wiatr, wtedy często czasem - jak mawia klasyk - zdarza się stanąć w korku. tramwajowym korku, dodajmy.) droga do pracy, która skutecznie organizuje poranne rozmemłanie, ustawiając wszystkich na baczność niczym szprotki w konserwie. zimową porą dla dodania pikanterii, wśród tych szprotek zdarzają się nader często wielbiciele czosnku o poranku. wiadomo czosnek równa się pikanteria. czosnek równa się odporność. nie zapominajmy jednak że czosnek to również niezapomniane wrażenia zmysłowe. uwertura nieświeżych oddechów to standard w komunikacji miejskiej. stanowi idealne wprowadzenie dla kolejnych aktów codziennego dramatu z elementami parodii. po 8 aktach następuje powtórka z rozrywki, tyle że w dantejskich ciemnościach. a później to już można leżeć do góry brzuchem i wypoczywać... ile dusza zapragnie.

wczoraj na przykład wróciłam do domu, nakarmiłam futrzaste i z dudniącym bólem mózgu o 19 położyłam się na chwilkę... na godzinkę, żeby odpocząć. obudziłam się o 22, zmierzyłam temperaturę, która wskazała zawrotne 35,7°C i poszłam spać dalej. do rana. 

może ja po prostu jestem w jakiejś wstępnej fazie hibernacji?

w ramach protestu i niegodzenia się na powyższe staram się ratować drobnymi radościami... na przykład dziś takimi na literę k.

k jak "kwiatek"


 k jak "kieca"


k jak "kiedy wreszcie będzie wiosna"?!