najbardziej w całym roku nienawidzę trzech pierwszych miesięcy. nienawidzę szczerze. ponuro, zimno, szaro i mokro. i dłuuuugo. ciągnie się ta pseudo zima niemiłosiernie. syczeń zdawał się nie mieć końca. rytualne odliczanie do pensji zatrzymało się na 3 tygodniach i nie chciało ruszyć z miejsca. dni mijały, minął tydzień a cholerne 3 tygodnie trwały niewzruszone! i w ogóle jakim prawem miesiąc trwa 5 tygodni? po przepisowych czterech wszyscy wokół chodzili podminowani i pytali czy ten miesiąc się kiedyś raczy skończyć.
najgorsze w tym wszystkim, że ja już nie mam siły czekać na tę wiosnę, za długo to trwa. w listopadzie i grudniu jestem chyba jeszcze trochę napromieniowana słońcem i z zapałem odliczam od 1 listopada do 11, później szaleję w wirze przedświątecznych "to do" i "koniecznie to do", wszystko jest jakieś takie odświętne, oby do końca roku.
a potem próżnia. trzymiesięczna próżnia. odliczanie do maja nieco dołuje. przydrożne święta, jedynie święta udają. słońca brak. witaminy D brak. pytanie się nasuwa - jak żyć?
czas jest z gumy. rozciągniętej gumy ze spranych majtek. codzienność się dłuży, a na celne, skuteczne i wymierne działanie nie ma czasu... ani siły. najlepsze godziny w ciągu dnia pożera fabryka, wciągając w wir nieustającego pędu powtarzalnych czynności. mózg się lasuje po 4 godzinach, a co dopiero po 8.
ale, żeby nie było, te 8 godzin to jedynie esencja, kotlecik z bułeczki. zaczyna się przecież o wiele wcześniej, od skórki. co rano tak samo, co rano jak zombie wstaję między 5:50-6:30, w zależności od tego o ile drzemek zahaczy mój wszechwładny kciuk. później upojna, 50-minutowa (przy dobrych wiatrach, gorzej jak tramwaj jedzie pod wiatr, wtedy często czasem - jak mawia klasyk - zdarza się stanąć w korku. tramwajowym korku, dodajmy.) droga do pracy, która skutecznie organizuje poranne rozmemłanie, ustawiając wszystkich na baczność niczym szprotki w konserwie. zimową porą dla dodania pikanterii, wśród tych szprotek zdarzają się nader często wielbiciele czosnku o poranku. wiadomo czosnek równa się pikanteria. czosnek równa się odporność. nie zapominajmy jednak że czosnek to również niezapomniane wrażenia zmysłowe. uwertura nieświeżych oddechów to standard w komunikacji miejskiej. stanowi idealne wprowadzenie dla kolejnych aktów codziennego dramatu z elementami parodii. po 8 aktach następuje powtórka z rozrywki, tyle że w dantejskich ciemnościach. a później to już można leżeć do góry brzuchem i wypoczywać... ile dusza zapragnie.
wczoraj na przykład wróciłam do domu, nakarmiłam futrzaste i z dudniącym bólem mózgu o 19 położyłam się na chwilkę... na godzinkę, żeby odpocząć. obudziłam się o 22, zmierzyłam temperaturę, która wskazała zawrotne 35,7°C i poszłam spać dalej. do rana.
może ja po prostu jestem w jakiejś wstępnej fazie hibernacji?
w ramach protestu i niegodzenia się na powyższe staram się ratować drobnymi radościami... na przykład dziś takimi na literę k.
k jak "kwiatek"
k jak "kieca"
ponoć już w pierwszych dniach marca ma być 16 stopni (na plusie!) - oby nareszcie!!!:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
http://mojewnetrza.blogspot.com/
ołłłłłłłłł jeeeeeees!!! lejesz miód na me serce Kobieto!!! :)
OdpowiedzUsuń