sobota, 2 lutego 2013

tłusty czwartek w sobotę

a co! zasady są przecież po to, żeby je łamać... stereotypy po to, żeby je przełamywać, a rodzinne legendy po to, żeby się z nimi mierzyć. 

znajomi natomiast są po to by inspirować, doradzić i... pojechać po ambicji.

zaczęło się niewinnie, w piątkowy wieczór, od posta ze zdjęciem pączków, udostępnionym przez Magdę - guru w dziedzinie ciast i ciasteczek wszelakich. 

jako, że ja jestem stworzeniem słodko-odpornym, z reguły trzymam emocje na wodzy... no z pewnymi wyjątkami. beza, ciasto ze śliwką, szarlotta itede. mam też specyficzną i niewyjaśnioną słabość do pączków. od czasu do czasu mam nieoczekiwany napad pączkowego głodu... i nie ma przepuść - jakiś nieszczęśnik traci życie. na obecnym głodzie (ze względu na niesprzyjające okoliczności i to, że Blikle odmówił współpracy) chodziłam od tygodnia, dostając ślinotoku przy wszechobecnych ogłoszeniach parafialnych krzyczących - "tłusty czwartek, zamów pączka już dziś!" 

zdjęcie Magdy przelało czarę goryczy. wymieniając burzliwie poglądy o pączkach, od słowa do słowa wyszło na to, że przecież raz dwa i pączki gotowe. z pobłażliwym uśmiechem na ustach, obciążona traumą z dzieciństwa, przysięgłam wobec świadków, że kiedyś spróbuję. kiedyś... bliżej nieokreślone kiedy. kiedyś kiedyś raczej. jak spokoju zaznam więcej.

odkąd pamiętam towarzyszyło mi przekonanie, że pączki to siódmy stopień wtajemniczenia do sztuki kulinarnej. kompleks Prababci, która była kulinarną boginią, wło(chow)ską mammą, mistrzynią we wszystkim czego się dotknęła. domowe makarony, pieczenie, ciasta, kluski i knedelki wszelkiej maści miała w małym paluszku. i, jak to zwykle bywa, wszystko robiła z głowy i na wyczucie. jako jedyna z całej rodziny robiła również pączki. te pączki. celebrowała ten rytuał, który w oczach dziewczynki urastał do wielkiego wydarzenia, magii wręcz. moja Mama, jako pomagier pierwszej linii, spec od lukrowania, była tak onieśmielona wirtuozerią Prababci, że zaprzysięgła jej, że za pączki to ona się nigdy nie weźmie. w ten sposób kult pączka jako rajskiego jabłka, które kusi i straszy zarazem, nabrzmiewał przez lata.  na samo słowo pączek (w kontekście jego produkcji rzecz jasna, nie konsumpcji) wszyscy wkoło bledli, a co wrażliwsi nawet mdleli. bledłam i ja.

pierwsze próby pączkowania odbyły się nawet, nieco półświadomie, podczas zeszłorocznej imprezy karnawałowej, po której znajomi musieli cały weekend wietrzyć mieszkanie z urzekającego zapachu topionego smalcu. wspomnienie to dodawało tylko pikanterii jakimkolwiek wyobrażeniom o kolejnych próbach. oczywiście tamto zdarzenie nazywa się w prawniczym sloganie odpowiedzialnością rozproszoną, winą obarczony został przy okazji alkohol i nieludzka (jak się okazało niepączkowa również) pora. ale... ostatnią rzeczą o jakiej marzyłam był powrót tych wspomnień.

jako ciekawostkę przyrodniczą opowiedziałam nie-mężowi czego się dowiedziałam od Magdy, że ona na oleju smaży i że nadziewa po upieczeniu, no i że kluczowa jest temperatura oleju, która zapobiega produkcji góry koksu... i... od razu pożałowałam, że nie trzymam języka za zębami. nie-mąż bowiem tak się zapalił do pomysłu, że wszystkie moje ale.. ale... pozostawały tylko ale... nie dał mi dojść do słowa. obosz... myśląc konstruktywnie postawiłam warunek - kupujemy termometr do mięsa/ oleju. nawet to go nie odstraszyło. co więcej, zwierzył się, że zawsze o takim marzył. byłam szczerze wzruszona. miałam łzy w oczach - trudno tylko stwierdzić czy to przez świeżutko zasłyszane wyznanie, czy przez wizję wietrzenia kawalerki ze swądu spalonego oleju.

jak się jednak okazało strach ma wielkie gały. satysfakcja zmierzenia się z demonami przeszłości , które okazują się jedynie długim cieniem leśnych skrzatów - bezcenna. 

bazowałam oczywiście na doskonałym przepisie Magdy, który zachowam dla niestraumatyzowanych pokoleń. wersja łopatologiczna, skompresowana poniżej.

pączki

ok. 28 sztuk

4 szklanki mąki
1/3 szklanki cukru
7 żółtek (białka zamknąć w torebce strunowej i zamrozić - genialny patent!!!)
80 gram masła
16 gram cukru waniliowego
1/4 łyżeczki soli
40 gram drożdży świeżych
1 szklanka mleka
30 ml spirytusu
olej do smażenia

z drożdży, mleka, cukru, 2 łyżek mąki zrobić zaczyn i odczekać, aż zacznie rosnąć.

dodać pozostałą mąke, żółtka, spirytus, cukier waniliowy i sól. wyrabiać mikserem z końcówkami do ciasta drożdżowego (lub łapką, w przypadku braku takowych). rozpuścić masło i dodawać partiami pod koniec wyrabiania ciasta. wyrabiać do momentu, aż ciasto wchłonie całe masło, będzie gładkie i plastyczne.

odstawić do wyrośnięcia na ok. godzinę, powinno podwoić swoją objętość. następnie formować w ręku kulki wielkości orzecha włoskiego (w porywach do mandarynki). jeżeli ciasto się klei, oprószyć mąką ręce. zostawić pączki do wyrośnięcia, na 20-30 minut, nie powinny jednak za bardzo wyrosnąć.

smażyć na oleju po obu stronach w temp ok 170 stopni (temperatura nie może być ani za wysoka, ani za niska, dlatego przyda się termometr), powinny swobodnie pływać w oleju.

po usmażeniu zrobić dziurkę pałeczką, następnie wcisnąć powidła szprycą z okrągłą końcówką. lukrować jeszcze ciepłe, posypać skórką kandyzowaną z pomarańczy.

lukier
10 łyżek cukru pudru
1 łyżka wody
1 łyżeczka soku z cytryny

wymieszać. w zależności od konsystencji, należy dodać cukru albo wody.

do posypania
kandyzowana skórka pomarańczowa

do nadziewania
powidła węgierkowe Łowicz - nasze odkrycie!!! etykieta nie kłamie!


po ok. godzinie prac plastycznych, naszym oczom ukazuje się taki oto widok...




wydaje się niemożliwe? taaa... mi też się tak wydawało, ale dodatkowy kilogram, nabyty przy mierzeniu się z nimi  (znaczy, żeby nie było... nie ze wszystkimi, jedynie z tym co zostało po zmasowanym rozdawnictwie), jakoś nie chce być halucynacją ;p

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz