sobota, 5 października 2013

everybody wants to be chewbacca

chcę i ja!!! 

od momentu kiedy w jednym z moich standardowych dostawców odzieżowych zobaczyłam coś co na kilka dni zmieniło moje spokojne życie w obsesję!!! yyy... nawet nie tylko moje, nie-mąż niestety też ucierpiał. 

ile my się namęczyliśmy, żeby w końcu dopiąć swego (a raczej mojego!). objechaliśmy pół warszawy wraz z okolicami, bo stwierdziłam, że nie odpuszczę. wszędzie to samo - brak, nie ma, ajm soł sorry... tylko manekiny stoją dumno-blade i patrzą na mnie, ociekająca siódmym potem, z obłędnym, pożądliwym spojrzeniem na licu, z nieukrywaną wyższością. w kilku momentach miałam szczerą ochotę im przywalić, ale w związku z ograniczonymi możliwościami obrony, cała sytuacja byłaby tak żenująca, że uśpiony rozsądek wziął jednak górę i nie pozwolił się skompromitować. 

moja wizja zostania chewbaccą z godziny na godzinę się oddalała... w jednym sklepie udało mi się nawet zapisać w kolejkę na zeszyt... ach, złote czasy prl. przy moim nazwisku dumnie widniał numer 3, który skądinąd kocham, niestety w tym przypadku był niemym świadkiem mojej porażki. w pozostałych jeszcze mniej szczęścia - nawet zapisów nie było. trzeba dzwonić, nieczytelny świstek z numerami telefonów wepchnięty w zaciśniętą pięść i kop na rozpęd.

ale twarda byłam. tak dzwoniłam, dzwoniłam, aż wydzwoniłam, zdarłam łacha z manekina i odłożyłam w bezpieczną, czarną dziurę. a następnie wróciłam do przerwanych czynności, w przeświadczeniu, że coś za gładko to poszło i pewnie odłożyli nie to co chciałam. taaaaaaaaki ze mnie właśnie optymista. 

prawdziwa radość nastąpiła dopiero po odejściu od kasy (a trzeba zaznaczyć, że cudo owo nabyłam drogą kupna za całe 59,99 pln!!! :D). pełen wyszczerz. w domu odtańczyłam taniec chewbacci i padły wreszcie wiekopomne słowa:

fajowskim jesteś chewbaccą.

duch w narodzie nie zginął!














czwartek, 3 października 2013

miss mokrego podkoszulka*

od kiedy wróciliśmy... a nie, nawet jeszcze kiedy byliśmy w Budapeszcie, myśleliśmy o zrobieniu klipu z wyjazdu. takiej bomby energetycznej. bryka, który w 2 minuty streści 2 tygodnie, który odpalasz kiedy jest źle i kończysz z bananem na twarzy. 

taka medycyna naturalna i pamiątka na forever w jednym.

no więc wczoraj wreszcie nastał ten dzień, kiedy wyrwaliśmy chwilę z ciągłego zabiegania i mieliśmy spędzić wieczór pracując nad klipem. aaale... zimno się zrobiło, no więc ja jako rasowy zmarźluch okutałam się w wełniany koc i zasiadłam niczym buka przy kompie. ale zimnem wciąż wiało, więc namierzyłam problem. wieje z piiiiiiii wywietrznika. zrobiłam oczy niczym kot ze shreka i ubłagałam nie-męża, żeby coś z tym zrobił. biedak zaczął szukać instrukcji w necie... i szukać... a mi oczy się zaczęły zamykać... i zamykać... i pół-buka, pół-kot-ze-shreka powlókł swe zwaliste ciało na kanapę, coby odsapnąć przez minutkę. a tam dokleił się kolejny kotek. zrobiło się ciepło i przyjemnie i więcej grzechów nie pamiętam. jeszcze tylko, że jak się budziłam to coś mamrotałam pod nosem i odpływałam znowu. i koty pomyliłam, bo myślałam że śpię z ciepłolubem, a spałam z szarym...

także tego...

a rano czekała mnie niespodzianka.


no geniusz z niego, co tu ściemniać :)

-------------
* tak, ja wiem, że tytuł od czapy, ale jak się zaczęłam zastanawiać nad tytułem po napisaniu posta, to właśnie była pierwsza myśl. nie wiem skąd i dlaczego, nie chcę wiedzieć co by o tym powiedział Freud, prawda jest taka, że kiedy ten tytuł opanował mój mózg, to nie mogłam wymyślić innego. no nie mogłam.