środa, 22 sierpnia 2012

depresja, rów i grajdoł

tak to mniej więcej obecnie wygląda. cały czas niby coś się dzieje, a jednak wszystko stoi w  miejscu i nawet o pół kroku się nie posuwa. jak ta kropla co drąży skałę. być może kiedyś osiągniemy mistrzostwo, ale trup będzie słał się gęsto w międzyczasie i możemy tego nie doczekać. jak na razie to żmudne dreptanie w kółeczku, polegające na zacieraniu własnych śladów.

nie-mąż wrócił wczoraj jak chmura gradowa. a właściwie inaczej - wrócił totalnie wypompowany, załamany i bez perspektyw. nawet jemu już puściły nerwy i wszystko opadło. skoro nawet on ma dosyć tego przeklętego remontu i nie może na niego patrzeć, to ja się czuję usprawiedliwiona. bo moja cierpliwość wykańcza się najpierwsza. nieco pocieszające zatem, że nie jestem jakąś totalną kosmitką, choć z drugiej strony strach się bać o dalsze losy tego uroczego przedsięwzięcia.

w tej trudnej sytuacji zastosowaliśmy jedyną słuszną - terapię kolorystyczno - zapachową. pomimo zmęczenia złapaliśmy się za roladki z polędwiczek w sosie śliwkowym, aż noże latały... a następnie, zachęceni oszałamiającym sukcesem, z podniesionym z gruzów, lecz nieco jeszcze kulejącym, ego zajęliśmy się leczniczą, rzecz jasna, konsumpcją wiśniowego piwa Kriek i resztek niedzielnej szarlotki. a wszystko to o 22. czego się nie robi dla odbudowania poczucia własnej wartości. jeszcze trochę alkoholu i osiągniemy pełen sukces. czuję to! w pewnym stadium upojenia nawet krzywe ściany wydają się proste. być może tędy droga...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz