poniedziałek, 29 października 2012

hu hu ha! hu hu ha! nasza fuga zła!

jeśli było coś, czego nie podejrzewaliśmy o fakap, to były to kafelki łazienkowe. przypadkowo wypatrzone, złowione, koniec kropka. oddane w ręce, które niejedne kafelki już kładły. zen. i tak do czasu, kiedy z drugiego końca linii frontu zaczęły napływać niepokojące informacje o tym, że jakieś dziwne te kafelki, nie trzymają wymiarów... 
- nie no, jak to? niemożliwe... (zimna krew, godna Stalowego Sylwesrtra, zachowana po mistrzowsku)

jak nietrudno się domyślić, inspekcja po raz kolejny wykazała, że absolutnie wszystko jest możliwe. oraz że nie ma nic na zawsze - choć to another story, ale doszłam do wniosku, że przy różnorakich okazjach warto dodawać taką dygresyjkę ku pamięci... 

wracając do sedna - kafle, skądinąd słusznych rozmiarów, swych wymiarów nie trzymają, co jest niestety zabójstwem przy fugach szerokości 2 mm. pierwszy błąd jest niezauważalny, ale każdy kolejny powoduje coraz to większe wypaczenia. wszystko zaczyna się krzywić i zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. taki efekt lawiny. przy szerszych fugach można dokonywać delikatnych malwersacji, tu dodać, tam, odjąć i nikt nie rzyga. a tak? kupa. usiąść i płakać, bo płacz ostatnio jedynym lekarstwem na męki świata doczesnego. oczyszcza umysł i ciało. z toksyn dnia codziennego.

no więc kiedy byłam już o krok od zapłakania nad tym marnym losem, Miszczu jakoś ogarnął temat (jedyną słuszną ostatnio) metodą puzzli, dobierał, przebierał i pasował... na żołnierza. efekt go zadowolił, a trzeba zwrócić uwagę, że wymagania jakościowe ma wysokie. brawo! wiwat i famfary. kolejny kryzys zażegnany. i byłoby to piękne zakończenie tej wzruszającej historii, gdyby nie ONA. fuga. biała. być miała. a wyszła nie do końca.

oszczędzając opisu całej procedury wciskania fugi w 2 mm szparę powiem tylko, że jak się coś wciska, to to sobie lubi wypsztyknąć. i wtedy następuje odruch wciskania z powrotem. i tak radośnie w kółko: wpsztyk i wypsztyk. a po wygranej walce, czyli wypełnionych po brzegi szczelinach, wyglądających rozkosznie niczym pełny brzuszek szczeniaka po zbyt obfitym posiłku, wypadało by się cieszyć z dobrze wykonanej roboty.

no ba, satysfakcja i radość, że "never again" nawet wystąpiła. do czasu... aż fuga wyschła. bo wtedy okazało się, że był to doskonały sposób na wykreowanie nowego trendu wnętrzarskiego - fugi moro. powinniśmy go chyba opatentować, bo oczyma wyobraźni już widzę te tłumy, które marzą by mieć w swojej łazience fugę cieniowaną, taką brudno-czystą, na słońce i na zawieruchę, 2 w 1, 3 w 5, tęczową, czy raczej monochromatycznie tęczową. rozwiązanie nietuzinkowe, rzadko jeszcze spotykane i proszę nie uprzedzać się, że wygląda nieestetycznie, jakby miejscami brudna była, czy z grzybem. absolutnie nie. to taki efekt postarzenia. swoiste retro. nowe, a jakby zużyte.

zdjęć nie umieszczę wyłącznie ze względu na ochronę patentową i ze strachu, że ktoś mógłby mnie ubiec we wprowadzaniu tego hitu. wszak jest już fuga z brokatem. czemu by nie pójść o krok dalej. polecam!

aczkolwiek ze względu na to, że musimy przeprowadzić jeszcze kilka testów i dopracować technologię, postanowiliśmy się wstrzymać do czasu udoskonalenia i niestety wymienić fugę na nudną i standardową. białą. co to oznacza? że świstak stoi i dłubie w tych sreberkach. po takim treningu cierpliwości to już chyba nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi! Miszczu pokłon czołem do kolan za to. będę bardzo dużo ćwiczyć, żeby osiągnąć ten jogiński wyczyn, chociaż zastanawiam się, czy przypadkiem nie wiązało by się to z koniecznością usunięcia kilku żeber... hmmm.. to jakoś może w inny sposób to rozwiążemy :)


hu hu ha! hu hu ha!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz