piątek, 18 stycznia 2013

brak kolan a sprawa polska

okeeeej. w związku z nużącym, długotrwałym i wykańczającym psychicznie oczekiwaniem na szafy zrobiło się tu mega nie na temat. na usprawiedliwienie mogę powiedzieć tylko tyle - trzeba czymś zająć myśli, żeby nie zgłupieć i nie oszaleć od myślenia jak my to wszystko źle rozplanowaliśmy i kiedy wreszcie zabudowa przyjedzie.

w związku z tym zamiast się frustrować, pomyślałam, że zdrowiej będzie zmienić tytuł tego bloga na bardziej adekwatny... czekam tylko na natchnienie.

a tymczasem zobaczyłam na fejsie zdjęcie


które od razu przypomniało mi pewną mrożącą krew w żyłach historię...

wrzesień, Budapeszt, krótkie wakacje. festiwal wina, czyli wydarzenie na które czekam cały rok, systematycznie się zresztą do niego przygotowując i ćwicząc pilnie. jest to notabene jedyna dyscyplina sportowa jaką uprawiam z zamiłowaniem. no ale do rzeczy. 

uzbrojeni po zęby w drogocenne kupony wymienialne na czerwony lub biały trunek (według preferencji) przechadzamy się nieco już chwiejnym krokiem od stoiska do stoiska z szerokim uśmiechem na poczerwieniałych ustach. świat jest piękny, ludzie mili, ptaszki ćwierkają, panorama Budapesztu nocą odbiera dech, a szynka parmeńska nigdy nie smakowała lepiej. tu kusi i tam kusi, wobec takiej obfitości człowiek jest bezradny. po dogłębnym przemyśleniu dalszej strategii i wybraniu niezawodnej metody ene, due, like, fake...  

lądujemy przy stoisku z największą kolejką... ale i radość przy nim największa. rozbawiona grupa francuzów nie dopuszcza naszych wyschniętych gardeł do upragnionego źródełka regeneracji. od słowa do słowa... okazuje się, że babcia jednej dziewczyny jest polką (jak się później okazało, była jak jeszcze była ;p). rozmowa o kluskach polskich, winach francuskich... a z tyłu głowy łomocze: PIĆ. ale... rozmowa ciągnie się w najlepsze dalej. wracamy do babci, która odegrała bardzo istotną rolę w promowaniu Polski, przygotowując pysze kluski swoim francuskim wnuczętom. 

żeby jednak tak zupełnie nie gloryfikować "chrystusa narodów", oprócz klusek babcia przekazała też w genach enigmatyczne "polish legs". z ożywieniem zapytałam cóż owe legsy oznaczają. nie jestem biegła w obowiązujących trendach, więc każdy moment jest dobry żeby tę niekompetencję nadrobić. tym bardziej bezpośrednio od mieszkanki stolicy mody (może ona i pochodziła z francuskiej prowincji, do tego dojść nie zdążyłyśmy, ale nieważne). jako że język plątał się jej zdecydowanie bardziej niż mi, a porozumiewanie się w lengłydżu zdecydowanie nie było jej mocną stroną, przeszłyśmy na język migowy. z tego co zaprezentowała okazało się, że chodzi nie tyle o całe nogi, co o kolana. a właściwie ich brak. 

desperacja mówienia o tak drażliwej kwestii sięgnęła chyba poziom zenitu, bo pomimo upojenia, na mój chichot i zaprzeczanie, że ja tam mam kolana, zmusztrowała mnie głosem nie znoszącym sprzeciwu, że mam je wyprostować. następnie zostały brutalnie obmacane... i zapadł wyrok: "polish legs" (w oryginale "poland legs" :p) dzwon. jezusie nie mam kolan. a jeszcze niedawno tam były. 

szczęśliwie nadciągający kieliszek, pełen czerwonej rozkoszy ukoił mój ból na tyle, że jedynie ze 20 razy zapytałam nie-męża "czy ja nie mam kolan?", dziwiąc się jednocześnie jakie to zabawne kompleksy mają ludzie w innych krajach... 

aż do wczoraj. aż do tych zdjęć. od razu mnie to uderzyło. nie forma sukienki. nie kolor szminki. kolana. moja psychika została skrzywiona już na zawsze. 


kompulsywnie zaczęłam przeglądać zdjęcia polskich projektantów odkrywające kolana:




wszędzie to samo. polish legs. nie ma kolan!

skoro są kobiety bez serca, mogą też być kobiety bez kolan. 
i osobiście jestem zaszczycona, że znajduję się w tej drugiej grupie.

*zdjęcia są własnością: szyjemysukienki, risk i pakamery.

2 komentarze:

  1. Boże! Przeczytałam, pobiegłam do lustra i okazało się że też NIE MAM!!!. Może...w czasie wojny ukradli nam wszystkie kolana?

    OdpowiedzUsuń
  2. hahaha! i się wydało o co ta cała wojna była... naziści, kolanowi fetyszyści :D

    OdpowiedzUsuń