ostatnio wysnułam teorię, że poziom szczęścia jest wprost proporcjonalny do ilości zjadanych pomidorów. nie wiem czy chodzi o potas i magnez, czy o coś kompletnie innego, ale nie będę się nad tym zastanawiać. na mnie działa. nie-mąż szybciutko podłapał ideę i obecnie nasza dieta wygląda tak:
zjadamy je na potęgę w różnych postaciach. tygodniowo schodzi nam blisko 1,5 kg. zważywszy na to, że połowę tygodnia nie-mąż spędza w podróży, to jest to jednak wyczyn na miarę pomidorowego obżarstwa z dzieciństwa, kiedy pomidory hodował dziadek.
przez zupełny przypadek znaleźliśmy przepyszne pomidory, które smakują niemalże jak te działkowe. i to nawet nie na bazarku ani modnym targu, tylko w supermarkecie.
no i dla mnie nie ma nic lepszego na nieludzkie upały niż kanapka z serem żółtym i pomidorem.. mmmm... no dobra jeszcze cola z lodem. jak się uzupełniło niedobory, to można je bezkarnie wypłukiwać, żeby kolejnego dnia można było uzupełnić je od nowa :)
tymczasem lato w pełni
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz