wtorek, 13 sierpnia 2013

beezee

ja nie wiem jak to się dzieje, już miał być niby spokój, wprowadziliśmy się, nie przeprowadzamy reszty rzeczy na razie, trzeba odpocząć...

relaksować się, przesiadywać na balkonie w ziołowym buszu i wprowadzać procenty do krwi.

eee... nie wyszło. latamy jak długodystansowcy jacyś. jeszcze to, to i tamto. no i koniecznie to trzeba ogarnąć. i tamto i tamto tamto jeszcze. dżizas, ja mam dosyć. oczywiście w tym zaganianiu połowa winy leży po stronie rzeczy przyjemnych, z których pomimo natłoku innych atrakcji rezygnować nie chcemy i wpychamy je gdzie tylko się da. każda wolna chwila jest pieczołowicie wypełniona. pizze, ciasto z przebojami, lody domowe - nasza nowa wkrętka, za sprawą lodove - spróbowaliśmy i przepadliśmy... no więc wieczory upływają nam błogo, na pizzy i bellinim, ale cały dzień to jest jedna wielka musztra. baczność, spocznij, kolejno odlicz. 







dzisiejszy był w ogóle kompletnie zakręcony, po tym jak rano nakrzyczałam na nie-męża, który to śmiał mi zaproponować, że może bym, przyjechała do niego do Mediolanu w przyszłym tygodniu, bo on musi zostać dłużej na projekcie, siedziałam w korpo i się zastanawiałam co ja w sumie zrobiłam.
taka refleksja... zawsze lepiej późno niż wcale. 
ale zauważyłam, że te cholerne, nieprzewidywalne projekciki już mnie tak strasznie drażnią, że wszystkie wizje romantycznego weekendu we włoszech bledną przy gniewie w jaki wpadam, kiedy nie-mąż musi zostać na projekcie dłużej niż to było ustalone. i się jakoś czuję oszukana. w ogóle źle znoszę sytuacje wobec których jestem bezsilna. miałabym ochotę tupnąć nóżką i pokazać faka wszystkim tym project-managerom-srerom. a tak się starałam nie denerwować, nie unosić i nie bluzgać. 1, 2, 3, 4.... dziesięć. już jestem chyba za stara na takie numery, no bo jak żyć. nic nie można zaplanować. no ale nie o tym być miało. 
no wiec tak siedzę rano przy śniadaniu i mówię, że nie jadę, że absurd i kasa bzdurnie wydana, wspólnie będziemy mieli tylko 2 dni na zwiedzanie, wrócimy ciemną nocą, a potem do korpo o świcie. no i nie-mąż mówi, że tak, że w sumie racja. bez sensu, spróbuje się wyłgać chociaż z jednego dnia.
a potem siedzę w korpo. myślę i myślę. mówię koleżance co ja zrobiłam, ona mnie opiernicza, wymyśla od niepełnosprytnych umysłowo, więc tłumaczę logicznie i argumentuję, ale jak grochem o ścianę... w pustej głowie odbija mi się tylko - jedź, jedź, jedź... echo, echo, echo... 
no to jadę jednak. a się martwić będę później. o koty, o zioła, o mszyce na poziomce, o kasę.

chyba jednak trzeba chwytać byka za rogi, bo się okazało, że lot za nie-mężowe punkty, hotel pół korpo, pół punkty, a reszta mam nadzieję, ze się w diecie zmieści. koty i zioła - może tata the ogrodnik. a mszyca spryskana. no wiec Milan here I come.


a na deser tego jakże barwnego dnia, nie-mąż zaciągnął mnie do salonu negocjować cenę telewizora. bo tak się da, wiecie? powiedział, że w sklepie internetowym znalazł za cenę x. pan zadzwonił do jakiegoś swojego guru i sprzedał nam go za cenę x, prawie 10% taniej. no wiec nie-mąż, pierwszy wróg TV, kupił sobie (no dobra nam) telewizor. 3D. i nawet trochę się zajarałam, że HBO sobie obejrzę. ale jakież było moje rozczarowanie, kiedy się dowiedziałam, że przecież (po perturbacjach kosmicznych z UPC - oj nie polecam państwa, nie polecam, umowy czytać proszę bardzo dokładnie, bo diametralnie różnią się od tego co mówi miły pan w słuchawce) zrezygnowaliśmy z HBO. hmm... to po co nam telewizor?

acha i się już dowiedziałam - star trek. z lat 60-tych. 3D jak w mordę strzelił.

padnij.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz