środa, 28 sierpnia 2013

Frankfurt - zdecydowane NIE

będzie to historia, której miało nie być, ale jakoś do tej pory nie mogę się otrząsnąć z traumy, więc będzie post ku przestrodze. drodzy czytelnicy - jeśli planujecie podróż samolotem z przesiadką - wystrzegajcie się lotniska we Frankfurcie. Seriously!

acha i mówię tu nie tylko w swoim imieniu... tego dnia (a może w sumie każdego kolejnego?) było nas wielu!!!

żeby było w telegraficznym skrócie. podróż powrotna z Mediolanu. z przesiadką. we Frankfurcie. slot na przesiadkę - 1 godzina. z palcem... już w Mediolanie opóźnienie. samolot za późno przyleciał (podobno złe warunki pogodowe - jak się później okazało omójboże deszcz), w związku z tym boarding opóźniony o 25 minut. zatem na przesiadkę zostało 35 minut. no dobra. spoko... albo jedna nie tak spoko jak by się wydawało, bo niestety w związku z opóźnieniem musimy czekać na nowy slot do startu... jakieś 20 minut. ciśnienie wzrasta. nie w kabinie. w mózgu. 

pod koniec lotu same informacje z prośbami o niezwłoczne kierowanie się do swoich gatów transferowych, po czym 5 czy 10 minut na wpięcie samolotu do rękawa, zen nikomu się nie spieszy (i ja rozumiem procedury, ale w kolejnym locie to zajęło połowę tego czasu). każda minuta się wlecze. wszyscy stoją w korytarzu, przestępują z nogi na nogę. my w ostatnim rzędzie - tak się szczęśliwie złożyło. lądowanie jakieś 10-15 minut po rozpoczęciu boardingu na nasz następny lot. wprost cudownie. kolejny lot rano. jak to rano? rano przecież do pracy!

okazało się, że nie jesteśmy osamotnieni. łączyliśmy się w bólu z grupą ok. 30 hiszpanów. tak szybkiej ewakuacji z samolotu (bez katastrofy) to nawet nie-mąż jeszcze nie przeżył. wszyscy wybiegli jak stado słoni i rozpierzchli się w odmętach lotniska. 

jakaż ja byłam nieświadoma tego co mnie czeka, kiedy słyszałam nasze nazwiska wzywane na last call. dopiero później okazało się, że był to początek absurdalnej i niekończącej się drogi donikąd. wysiedliśmy na terminalu A, który jest kompletnie odrębnym budynkiem od terminalu B, nie połączonym na żadnym poziomie. czyli, żeby się do niego dostać, trzeba przejść pod płytą lotniska. głęboko pod płytą lotniska. i daleko. jak w tych grach typu tomb raider, których nigdy nie rozumiałam. w końcu miałam okazję zostać Larą Croft, tyle że bardziej spoconą i bez szotgana. 

niekończące się korytarze, w które trzeba skręcać, ciągle orientując się czy aby na pewno jest się na właściwej ścieżce, zakręty, zbieganie 3 piętra, żeby potem móc wbiec 3 piętra...  genialne. wszystkie napotkane taśmy fast-line nie działały, bo po co by miały działać na takim molochu.

na początku tego wyścigu z czasem (w drodze w dół) usłyszałam "I hate this fucking airport" od dziewczyn biegnących w przeciwnym kierunku, a pod koniec drogi (biegnąc po schodach w górę) bluzgałam polską, nieco zmodyfikowaną wersję. 

dobiegliśmy do gatu, ku wielkiej uciesze pań z Lufthansy i wtedy wyzionęłam ducha, dostałam takiej zadyszki, że nie mogłam wyjąć biletu z plecaka, przerażenie (odwzorowane na ich, do tej pory uśmiechniętych, twarzach), że zaraz opuszczę ten padół rozpaczy, spowodowało, że otworzyły mi bramkę dla niepełnosprawnych, żebym się w kołowrotku absurdu nie zaplątała. 

w normalnym tempie ten odcinek pokonywałoby się 30 minut. jakiś koszmar. my musieliśmy w 10. bagaże nie miały tyle samozaparcia co my i nie doleciały.

dziękuję, pozdrawiam, Frankfurt - zdecydowane NIE.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz