niedziela, 29 lipca 2012

eko patrol

post ku przestrodze. 

dzisiaj mieliśmy okazję zaobserwować jak działają nasze ukochane służby miejskie. była to również kolejna okazja do mega wkurwa, za przeproszeniem, albo w sumie bez. 

jadąc trasą prymasa tysiąclecia czujne (choć przecież zapylone) oko nie-męża zaobserwowało niecodzienne zjawisko w postaci kociastej kulki. wystraszonej i przycupniętej na murku z którego wyrastają ekrany dzwiękochłonne, w samym środku wiaduktu nad wolską. w związku z tym, że oko przemęczone i być może omamogenne, a mój refleks spóźniony, utkwiony jeszcze w dniu wczorajszym, zrobiliśmy zgrabne kółeczko ze wzmożoną czujnością. okazało się, że oko jednak sokole, dodatkowo wyćwiczone przy szukaniu dziur/ubytków/nierówności. bida siedzi jak w mordę strzelił, skulona, zestresowana, tir śmiga za tirem, aż chce się zatrzymać samochód i zaprosić na miękkie salony. tylko jak? na trasie szybkiego ruchu? niebezpiecznie  dla: nas/ innych/ kici. spłoszy się i pójdzie w tango, breakdance między samochodami. yyyy może innym razem. przychodzi niechciane otrzeźwienie. 
przy najlepszych chęciach ratowania wszechświata decydujemy się jednak zadzwonić po ekipę bardziej wyszkoloną. 112 podaje numer na 986. eko patrol. pani miła, wysłuchuje szczegółów, dopytuje, przyjmuje zgłoszenie, uspokajającym głosem informuje, że przekazuje do patrolu. 15:40. no super, łał. cud. malina. coś działa jednak w tym kraju. brawo misiu!

tiru riru, obiad, gadka szmatka, ciacho, relaks, świat jest piękny. 

wracamy. nie byłabym oczywiście sobą, gdybym nie poprosiła nie-męża o kolejne kółeczko, tak dla stuprocentowej pewności, że wszystko poszło gładko i bezproblemowo. inaczej spać bym nie mogła. z uśmiechem na ustach i nowo odzyskaną wiarą w świat i ludzi, rozglądam się z kojącym przeświadczeniem o  happy-endzie. hmmm... chciałabym widzieć swoją minę w momencie,  kiedy zobaczyłam to biedactwo wciąż kurczowo trzymające się cholernie wąskiego murka, tym razem w pozycji spadająco-leżącej. komentarzy przywoływać nie będę. cenzura własna nie pozwala. godzina 17:54. ponad dwie godziny od zgłoszenia (a nie wiadomo ile kot tam siedział zanim go zobaczyliśmy).

kolejny telefon, tym razem z ostrą amunicją. inna pani. mówimy, że w sprawie zgłoszenia sprzed 2 godzin na wiadukcie. pani mówi, że tak - kota. czyli wie o sprawie (ciekawe w takim razie ile mają zgłoszeń, skoro tak błyskawicznie kojarzy?). mówimy, że minęły 2 godziny i on tam nadal siedzi, jest bardzo spłoszony, na co pani z rozbrajającą szczerością odpowiada, że jeszcze sobie posiedzi (!!! no jaja pourywać normalnie) bo nie mają wolnego patrolu. 
- są sprawy pilniejsze, a niektóre to nawet od wczesnych godzin porannych czekają.
podejmując wszelkie próby opanowania, niestety bezskutecznie, zaczynam dyskusję, że to jednak jest sprawa priorytetowa, kot wystraszony, może wbiec na jezdnię, stwarza zagrożenie dla ruchu itp itd. pani sobie zdaje sprawę, no ale patrol pojechał do łosi. 
- a co te łosie robią? 
- no stwarzają zagrożenie - łosie w mieście, już jednego biedaka to kiedyś trzeba było odstrzelić!
(pomijam tą kwestię - w 2008 roku była głośna afera, bo jakiś mądrala zamiast środkiem usypiającym strzelił do łosia ostrą amunicją. brawo ten pan!). mam nadzieję, że dzisiejsze łosie miały jednak więcej szczęścia. 
- no dobrze, a to tylko jeden patrol państwo macie? 
- to ja zapytam - chwila oczekiwania w napięciu - trzy. 
- no to co robią pozostałe? 
- no zajmują się innymi priorytetami. 
- ale proszę pani kot stwarza zagrożenie na drodze, na razie siedzi na poboczu, ale nie wiadomo czy go coś nie wypłoszy, za chwilę może wpaść pod samochód - to chyba jest priorytet. 
- priorytetem są zwierzęta ranne. 
no k..wa to on za chwilę będzie martwy i też nie awansuje do priorytetu! 
- a ile może potrwać zanim ktoś przyjedzie? nie może ktoś inny? musi eko patrol?
- no nie mogę powiedzieć ile potrwa, wszystkie patrole zajęte. musi być patrl, bo oni są przeszkoleni w odławianiu.
- czyli nic nie możemy zrobić, tak? - nie dajemy za wygraną.
- no nic, wszystkie patrole zajęte. dowiem się, może ktoś ze straży pożarnej by mógł podjechać.
no brawo ta pani! pierwszy przejaw zaangażowania i odrobina dobrych chęci. po 15 minutach dyskusji być może zorientowała się, że rozmowy są nagrywane, a my dość mocno zdeterminowani i zaśmierdziało zaniechaniem!

rozłączyliśmy się i pojechaliśmy do domu szukać czy są jakieś inne opcje, inne służby. jakież było nasze zaskoczenie, gdy nie-mąż przy odpalaniu kompa (jakieś 10 minut od zakończenia poprzedniej rozmowy) odebrał telefon od pani ze straży miejskiej z pytaniem, gdzie dokładnie jest ten kot, bo koledzy jadą. 

no i co? można? można! tylko cała sytuacja pokazuje, że trzeba być wrzodem na dupie. najlepiej jeszcze ze znajomymi w jakiejś gazecie - trzymałam to jako ostateczny argument. i nie wystarczy tylko zgłosić - czego i tak 90% znieczulonego społeczeństwa nie zrobi, bo nie ma czasu, spieszy się, nie wie jak, bo w sumie może mu na tym murku wygodnie, bo jak wlazł to niech siedzi itp. trzeba zawsze sprawdzić. organoleptycznie. a jak nie ma możliwości, to zadzwonić jeszcze raz, spytać o status zgłoszenia, pozadawać trochę niewygodnych pytań. nagrać swój zmysłowy głos na taśmach. i nie wierzyć. bo cuda się nie zdarzają, nawet jeśli wszyscy mówią inaczej. to tylko PR. cudom trzeba odrobinkę dopomóc. niewielki wysiłek, a jaka potem satysfakcja. i jaka radość kocia, że zlazł wreszcie z tej awangardowej półeczki, podróżnik jeden.

no oczywiście nie byłabym sobą... kotka już nie było :-)

p.s. wielkie i namiętne podziękowania dla mojego rycerza w srebrnej zbroi, za podobny stopień ześwirowania. za zaangażowanie, zimną krew i za cierpliwość dla moich krzyków i bluzgów. na usprawiedliwienie dodam, że z reguły w słusznej sprawie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz