wtorek, 10 lipca 2012

sito

był taki czas kiedy z namiętnością wielką oddawaliśmy się upajającemu zajęciu oklejania okien. wydaje się ono lekkie, łatwe i przyjemne. błahe wręcz. relaksujące. tak, może i racja, ale przy takiej ilości i gabarytach okien jak u nas, jest to proces przede wszystkim żmudny i dłuuuuuuuuugotrwały. odkurzanie, mycie, pucowanie, wycieranie, obklejanie, potyczki z 20  niesfornej folii ochronnej, zwycięskie okiełznanie, przyklejanie, wycinanie otworów na drzwi i tak w kółko... 

aż któregoś dnia ten znajomy rytm został niecnie zaburzony. zaczęło się niewinnie. odkurzanie, mycie, pucowanie, wycieranie, obklejanie, potyczki z 20  niesfornej folii ochronnej, zwycięskie okiełznanie... i... kopara w dół. o jaaaa... gdzie jest opakowanie? może to jakaś awangardowa odmiana? może to szablon?

sito po reanimacji

zaznaczyć muszę, że folia była nieco grubsza od tych, których zazwyczaj używamy i dziury były fabryczne, co oznacza, że przy całej naszej niezdarności manualnej, nie powstały przy rozkładaniu / montażu.
i może nawet byłoby to śmieszne, gdyby nie było tak żałosne... niestety nie znalazłam opakowania, a to była (szczęśliwie) jedyna sztuka, ale aż strach pomyśleć, że była produkcji rodzimej. co jest niestety wielce prawdopodobne. i gdzie my taką folią chcemy zawojować świat?

swoją drogą ciekawe czy jest jakaś polska norma określająca maksymalną ilość dziur w folii, która chronić ma teoretycznie nie tylko przez pyłem, ale i farbą? jeśli nie to może najwyższa na nią pora. 

amen.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz