story jest takie. dawno, dawno temu odbieraliśmy mieszkanie. paszcze nam się cieszyły, widzieliśmy swoją świetlaną przyszłość. słonce świeciło, świat był piękny, a przed nami morze możliwości. tylko jakoś tak nie dostrzegaliśmy tsunami na horyzoncie... jak się później okazało.
wszystko przebiegało gładko, mieszkanie prawie bez usterek, garaż fajny... i wtedy zobaczyliśmy ją po raz pierwszy. piwnicę. a właściwie dziwne cele. taki kontrast z tym na górze, co powodowało bujny wykwit pełnych kiści bananów na naszych twarzach. i za to zapłaciliśmy xx k? omg. no już mogli się bardziej postarać. lekki szok i poczucie jakiegoś takiego żenuła na deser. być może to był znak, że od teraz nie będzie już tak pięknie, że właśnie zaczęły się schody.
no i ja wiem, że to tylko piwnica, ale jakoś takie metalowe, ażurowe ścianki (które notabene pozwalają policzyć ilość białych ręczników w piwnicy obok) zbyt mocno kojarzyły mi się z więzieniem a za mało ze schowkiem. i nieco kolidowały z romantyczną wizją półek pełnych przetworów. postanowiliśmy więc jednogłośnie podarować moim dżemom odrobinę prywatności i luksusu.
moje myśli od razu powędrowały w stronę karton-gipsu, ale Kierownik Robót stwierdził, że lepsza będzie płyta drewniana i stanęło na sklejce. później jak zwykle koncepcja się nam zmieniła i kiedy nie-mąż poszedł jako wysłannik z dobrą nowiną, że jednak płyta osb (do której mamy słabość i na którą zabrakło miejsca w mieszkaniu), Tata się uśmiał, bo właśnie wrócił z Casto i miał nam to zaproponować.
finał jest taki, że wnętrze zostało oswojone, a jako bonus pachnie lasem (z niewielkim dodatkiem żywic syntetyczno-chemicznych zapewne, ale co tam).
osb+beton = mniam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz